Jak wcześniej wspominałam, do Crystal River wybraliśmy się przypadkiem, w stylu last minute. Strasznie się ucieszyłam, że tam jedziemy, bo dużo ludzi opowiadało, że w tej rzece pływają przyjazne, pulchne zwierzątka, więc jak dojechaliśmy od razu zaczęłam o nie wypytywać. Manaty wyglądają jak spasione foki, a dwie trzecie ich ciała zajmują płuca. Lubią się kąpać w ciepłych wodach, a na zimę wpływają do rzek. Sezon na nie właśnie się rozpoczął. Całą noc wyobrażałam sobie, jak pływamy razem z nimi w krystalicznej wodzie :) O bladym świcie ruszyliśmy nad rzekę, zwodowaliśmy tą ciężką łódę (udało się załatwić darmowe kanu, bo wypożyczalnie są mega drogie, jak dla nas) Wskoczyliśmy na pokład i popłynęliśmy gzygzakiem w miejski kanał, gdzie podobno często pływają. Z naszym szczęściem nie było nawet małej rybki, dlatego zawróciliśmy i wypłynęliśmy nad rzekę. Dość szybko płynie się kanu w porównaniu do kajaku. Znaleźliśmy się koło wyspy bananowej i woda zrobiła się koloru brązowego, także nic pod wodą nie było widać. Potem zerwał się wiatr, który pchał nas w stronę zatoki, dlatego powrót kosztował nas tyle siły, że spaliśmy z trzy godziny po powrocie. Byłam rozczarowana. Sen o manatach pochłonął mrok. Tak to zwykle bywa, jak się czegoś szuka. Za to, gdy trafiliśmy nad małe jeziorko Heleny kolejnego dnia, na środku pływał aligator :)